Oczy dziecka, głębokie i ponure, podniosły się aż ku twarzy pytającego i śmiało, wyzywająco nawet, utonęły w łagodnych jego oczach.
— Dla tego, — odpowiedział, — że wyrosłem i wyhodowałem się na cmentarzu.
— Oho! — z odcieniem żalu w głosie wyrzekł pan; — prawdziwy téz z cibie kwiat cmentarny, bujny a smutny...
Na włosach dziecka, kruczych i kędzierzawych, położył rękę wytworną, wązką a długą.
— Cóż, mały... — zaczął, ale urwał nagle, bo Sylwek, niechętnym ruchem, usunął głowę z pod dłoni, która pieścić go chciała i ze szczególnym uporem przesuwał wciąż wzrok zamyślony po twarzy jego, postawie i ubraniu.
— Dzikie chłopię, — półgłosem, do towarzyszki swéj, rzekł piękny mężczyzna i dodał, że téż to pośród cywilizacyi naszéj wzrastają jeszcze i żyją takie pierwotne istoty ludzkie!
Jakby znudzony już nieco, wyjął z kieszeni wytwornego ubrania duży, ozdobny pugilares, a dając chłopcu kilkurublowy banknot, rzekł:
— Masz, daję ci to na nowe trzewiki... jesteś wpółbosy biedaku, a tańczysz po kamieniach...
Ale Sylwek tak zamyślony był i zapatrzony, że nie spostrzegł newet ofiarowywanego mu daru. Pochwycił go za to szybką dłonią stary katarynkarz i, zginając się aż ku ziemi, rozpłynął się cały w dziękczynnych i błogosławiących szeptach.
W téj chwili, z za pleców wysokiego mężczyzny, wysunął się wyrostek ów, w wyszarzanym szkolnym mundurku, i z nieśmiałością, którą przezwyciężała zazdrość, zawołał:
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Sylwek Cmentarnik.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.