— Ależ, wujaszku, na co jemu tak wiele dawać! Taki ulicznik...
Teraz Sylwek spostrzegł go po raz pierwszy i drgnął cały. Aha! — zawoła mimowoli z akcentem zdziwienia i radości. Spojrzeli na siebie i poznali się wzajem. W mgnieniu oka chłopca, z czerwonawą cerą i zézowatemi nieco oczami, na ganku już nie było. Zmieszany, strwożony nawet, wśliznął się on szybko do wnętrza domu, a Sylwek wpatrywał się znowu w pięknego pana, który rozmawiał półgłosem z niemłodą kobiétą.
— Coraz bardziéj nie rad jestem z Morysia, — mówił, — nie tylko, że się źle uczy, ale nawet dobrego serca w nim nie spostrzegam...
Kobiéta błagalnie splotła blade i chude ręce.
— Mój Tytusie, — szepnęła, — nie sądź ty go tak surowo. Ja matka, ja wiem najlepiéj, że to jest złote serce, najpoczciwsze pod słońcem dziecko... Leniwy trochę, to prawda, ależ to jeszcze takie małe...
— Nie jest już wcale małym... rozpieściłaś go, Placydo, i po prawdzie dużo jest w tém wszystkiém winy twojéj... To ci tylko stanowczo powiedziéć muszę, że jeśli w tym roku jeszcze promocyi nie dostanie, do rzemiosła go oddam...
Kobieta westchnęła i ze smutnie spuszczoną głową postąpiła ku drzwiom, do których téż zwrócił się towarzysz jéj, z grzecznością, pełną uszanowania, ustępując jéj pierwszego kroku.
Przez całą cichą i krótką rozmowę powyższą, Sylwek nie przestawał patrzéć na pięknego i wyniosłego pana. Nie podsłuchiwał wcale tego, co mówił on; zdawało się nawet, że zapomniał o tém spotkaniu z wyrostkiem w mundurku,
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Sylwek Cmentarnik.djvu/119
Ta strona została uwierzytelniona.