który go niegdyś znalezionego skarbu pozbawił, — cała dusza jego była w oczach. Patrzał na włosy mężczyzny, dumnie jakby odrzucone nad czołem gładkiem i białem, na cienkie czarne ubranie, na złoty łańcuch od zegarka i iskrzący się na palcu wielki brylant pierścionka, oczy jego były wciąż zadumane i ponure; a jakich doświadczał uczuć, jakie myśli i wspomnienia budziła w nim wytworna postać ta, któréj podobne bardzo zdaleka tylko dotąd widywał i któréj poraz pierwszy przypatrzył się zbliska, wyraził to po części, gdy, wraz ze starym katarynkarzem, znalazł się za bramą dziedzińca.
— Dziadźku! — rzekł — pamiętacie wy tego pana, co to u nas był kiedyś... tam... tak dużo gadał i tak pięknie grał?
Łukasz po długim namyśle odpowiedział:
— Ot i niepamiętam... cościś jakby przez sen... ale taki niepamiętam.
— A ja pamiętam! — tryumfującym głosem wykrzyknął Sylwek.
— To i cóż — zapytał katarynkarz.
Chłopak wzniósł kędyś w górę ogniste swe źrenice. Białe zęby jego błysnęły tak, jakby niémi coś lub kogoś ukąsić zapragnął.
— A nic, — odpowiedział, — tak sobie... przypomniał mi się, kiedym patrzał na tego, co mieszka... tam wysoko!...