Było to okno małe, brudne, w dzień zapłakane mętną a nigdy nie wysychającą wilgocią, w nocy świecące mdłem światełkiem lampki, któréj długi okopcony komin widać było z za rzędów butelek, ustawionych za szybami, na drewnianych pułkach. W ciemne noce, jesienne i zimowe, okno to było jedyném światłem, migocącém pośród długiego zaułka, którego szlak, czarny i wązki, gubił się kędyś daleko, w opuszczonych ruinach wspaniałego niegdyś gmachu.
Z obu stron okna tego, tkwiącego w zczerniałéj i pochyłéj ścianie, panowały ciemności bez dna, zda się, ni końca; naprzeciw błędny promyk padał zeń na gnijący parkan, za którym czuć było szeroką pustkę; w dole światełko jego odbijało się i drgało w leniwie ciekących wodach rynsztoka.
Wieczór był jeszcze nie późny, lecz bardzo ciemny; na całéj długości zaułka panowała cisza prawie nieskazitelna, gdyż zrzadka tylko i słabo mącona, dochodzącemi tu i wnet milknącemi, wybuchami oddalonego miejskiego gwaru. W tém tylko miejscu, kędy świeciło okno, z rzędami butelek i wy-