— Niedaleko ztąd! w starych tych murach, co tam u końca zaułka... wiesz?
— Żebym nie wiedział! Chciałbym mieć tyle dni szczęśliwych, ile zimnych nocy tam przespałem... Chodźmy! Tamtędy! bo tam w sklepie katarynkę moją zostawiłem!
W bilardowéj izbie znacznie już ciszéj było i mniéj ludnie, jak przed godziną. Niektórzy, z bawiącéj się i hałasującéj tam gromady, opuścili ją całkiem, inni głęboko usypiali na ławach lub w pijaném rozmarzeniu bełkotali półgłosem i niewyraźnie. Bilard był opuszczonym; w zamian, przy świetle jedynego kinkietu, który palił się jeszcze, trzéj czy czteréj ludzie, dokoła stołu siedząc, zatłuszczonemi kartami grali w kiksa czy w pałki. W sklepiku nie było już brodatego właściciela handlu. Jedna tylko rozczochrana dziewczyna siedziała na wysokim stołku pod ścianą i, wschodniemi wielkiemi oczami, apatycznie wpatrywała się w lampkę z okopconym kominem, która, paląc się jeszcze na bufecie, świeciła w bezsenne, wciąż zadumane, oczy kanarka.
Szymon Kępa miał lat przeszło czterdzieści. Sporo więc już czasu upłynęło od pory owéj, w któréj mieszkańcy miasta widywali blade, mizerne, jasnowłose dziecko, przesuwające się szybko chodnikami ze starém a świeżo wyrestaurowaném obuwiem w ręku, albo dźwigające ciężkie kosze z pieczywem lub jarzynami i uginające się pod ich brzemieniem. Kiedy roznosił obuwie, śpieszył się zwykle bardzo, bo przez małe okno szarego domku, do którego