Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Sylwek Cmentarnik.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gdzież jest, — przerwał Kępa, — co porabia zacny ten człowiek, który niegdyś tak gościnnie, przy stole swym, mię przyjmował, a z biedném, porzuconém dzieckiem dzielił się chlebem i sercem?
— A gdzie ma być? — odparł Sylwek, — na dziady poszedł i od tego czasu nieźle mu się dzieje. Kiedy go z chaty cmentarnéj wyprawiono, kupił sobie katarynkę, ot tę samę, z którą ja teraz po mieście chodzę. On grał, ja tańczył; czasem zarabialiśmy kilka groszy, a czasem głodem przymierali... różnie bywało. Potem stary zmęczył się i już mu katarynkę na plecach dźwigać ciężko było. Mówi tedy do mnie: ja pójdę na dziady, ale z ciebie człowieka robić muszę, bo sierotami opiekować się przykazał Pan Bóg nasz najwyższy, któremu niech będzie cześć i chwała na wieki wieków, Amen.
Ostatnie słowa Sylwek wypowiedział, naśladując cienki głos Łukasza, i parsknął śmiechem.
— Zacne, szlachetne, wspaniałomyślne serce! szepnął Kępa.
— Ciekaw byłem bardzo, jakim to sposobem wykieruje on mnie na człowieka. Aż tu ot co! miał dawnego znajomego mularza i poprosił go, żeby mię na naukę do siebie wziął. Nie byłem od tego. Co to szkodzi spróbować. Tak czy siak — bieda. Ani katarynkarzem, ani mularzem będąc, nie mogę ja mieć tego, czego żądam... Powiedziałem tedy: dobrze! i dwa lata mularczykiem byłem, po rusztowaniach łaziłem, ściany wapnem oblepiałem, potém rzuciłem i, od Łukasza katarynkę wziąwszy, marsz po świecie, pod okna pańskie, wysokie, na które kiedy patrzę, zdaje się mnie, że gdzieś tam za niemi jest dom mój własny, z którego mię, jak szczenię, wyrzucili, ale do którego kiedykolwiek,