Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Sylwek Cmentarnik.djvu/202

Ta strona została uwierzytelniona.

Maurycy, wychyliwszy spory kielich wina, wyciągnął się na piernacie, a białe, delikatne ręce leniwie na jedwabną kołdrę opuścił.
— Aha! — westchnął, — i ja trochę życie to poznałem, kiedyśmy tam z mamą jeździli, to na tydzień, to na miesiąc, i kiedyś mi mama opowiadała zawsze, jak tam było i co tam było. Szalona to rzecz: być ubogim, a mieć bogatych krewnych. Człowiek tylko patrzy, załakamia się, zazdrości i tyle! Czy wie mama, że mnie ci Tarżycowie zawsze do wszystkiego ochotę odbierali, i do nauki i do rzemiosła, bo ile razy mama opowiadała mi o ich bogactwie i ich sposobie życia, albo sam na nie spojrzałem, zawsze mię wszyscy djabli brali ze złości, a chęć do wszystkiego odpadała. Nauka mi w głowie być miała, albo jeszcze i rzemiosło, kiedy mi się tylko śniły i marzyły salony wujaszka, powozy i stroje wujenki i wszystkie te rozkosze, w które kuzyneczka moja, ta prześliczna Aurelka, opływała! No i co by to im szkodziło, gdyby, nie mając syna, mnie byli sobie za dziecko swoje przybrali, z Aurelką razem hodowali i majątek swój pomiędzy nas dwoje podzielili! Coby to im szkodziło? Byłoby dość i dla mnie i dla niéj. Ale, czy to im kiedy co szlachetnego do głowy przyjdzie! Krezusy te! samoluby!... objadacze świata!
— Morysiu! Morysiu! — z niezwykłą sobie energiją zawołała Lirska, — bój się Boga! Łajać tak ludzi, z których łaski, od śmierci ojca twego, oboje żyjemy!
Ale on nie zdawał się słyszéć jéj wyrzutów. Nowa jakaś myśl błysnęła mu w głowie. Zaśmiał się półgłosem i, wyciągając się wygodniéj jeszcze, a oczy ku sufitowi wznosząc, zawołał: