Lirski, zajęty cały usiłowaniem zwrócenia na siebie uwagi i wzroku wuja, a bardziéj jeszcze pięknéj kuzynki, nie słyszał tych, nad samem prawie uchem jego wyszemranych, a śmiechem zakończonych, wyrazów. Lecz, gdy tłum posunął w inną stronę, a powozy znikły na skręcie ulicy, uczuł, że ktoś zlekka dotknął rękawa jego paltota, bardzo uprzejmie i zcicha wymawiając:
— Za pozwoleniem szanownego pana!
Odwrócił się i zobaczył przed sobą szczupłego bardzo człowieczka, ubranego w długi surdut stary, ale porządnie jeszcze wyglądający, z twarzą, którą, niby rama, otaczała, związana pod brodą, czerwonawa chustka, twarzą żółtą, pokurczoną, lecz pośród któréj błękitne oczy, z za powiek zaczerwienionych, płonęły silnym blaskiem.
— Za pozwoleniem, — powtórzył człowiek ten, bardzo grzecznym i łagodnym głosem, — poważam się zapytać pana, czy pan kłaniałeś się tym państwu, którzy w téj chwili przejechali tędy powozem...
— A cóż panu do tego? — oburknął Moryś, orzucając wzrokiem niepozorne ubranie pytającego.
— Zapewne, zapewne! — pośpieszył przytwierdzić ten ostatni, — nie mam najmniéjszego prawa zapytywać pana o to. Ośmieliłem się utrudzać pana dla tego tylko, że pragnąłem zasięgnąć wiadomości o panu Tytusie Tarżycu...
— Alboż pan znasz mego wuja? — zapytał Moryś, któremu łagodny, pokorny prawie, sposób mówienia niepozornego człowieka pochlebiać zaczynał. Przyjemnie mu zresztą było wyjawić przed kimkolwiek, że był blizkim krewnym bogatego pana tego, którego konie i powozy ściągały przed chwilą zachwycone spojrzenia motłochu.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Sylwek Cmentarnik.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.