— Oto jest siejba przyszłości! — zawołał, — oto są wzrastający adepci nauki mojéj, robotnicy nowego świata!
Tu znowu przerwało mu mowę otworzenie się drzwi i głos cienki, chrypliwy nieco, stary, na skoczną nutę krakowiaka wyśpiewujący:
Oj głębokaż to mogiła,
W któréj leży ludzi siła;
Gdy w nią legniesz, grzeszny człecze,
Strawa z misy ci uciecze...
— Otóż i zacny patryarcha nasz przybywa! — zawołał Kępa.
W półgodziny potém, gdyby ktokolwiek, stojący zewnątrz starego gmachu, pochylił się i spojrzał w okienko, dwoma zielonawemi szybami wydobywające się z pod ziemi, a z wewnątrz w zardzewiałą kratę żelazną zaopatrzone, ujrzałby widok dość niepospolity i malowniczy, a badaczowi spraw tego świata wiele do myślenia dać mogący. Podziemna, sklepiona izdebka oświetloną była ogniem, który palił się w glinianym piecyku, a w migotliwych łunach którego, jak ciemne widma, ukazywały się, to znikały, malowane na ścianach i suficie drzewa i ptaki. Szczupłą przestrzeń, objętą przez dekoracyą tę, zdającą się być urągliwém lub trupiem naśladowaniem przyrody, napełniała gromada istot ludzkich, stłoczonych tam jak w garnku. Na wielkiéj skrzyni, plecami przysłaniając łojówkę, palącą się w czerepie garnka, z nogami wiszącemi w powietrzu, a dwoma końcami czerwonawéj chustki sterczącemi pod brodą, siedział Szymon Kępa. Żółta, skurczona twarz jego oblana była radością i ekstazą, ramiona roztwierały się i podnosiły przekonywającemi, groźnemi, to pełnemi obietnic, gestami. Za nim nieco, na pieńku sie-