Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Sylwek Cmentarnik.djvu/256

Ta strona została uwierzytelniona.

miotem, tak dla niego niestosownym i nieużytecznym. Naturalnie, były to wszystko dary, przez niezręcznych dobroczyńców jakichś ofiarowane starcowi, wyglądającemu tak szanownie, że powierzchownością swą przypominał on ludziom patryarchę Noego, a umiejącemu, za oddaną mu przysługę, dziękować tak żarliwemi modlitwy i wymownemi słowy.
— Abyś ich na prawicy swojéj, w towarzystwie wybranych Twoich, postanowić raczył, Ciebie prosimy... — cienkim swym, starym, chrypiącym głosem zawodził Łukasz, oddalając się zwolna do tych, którzy go ze srogiego wydźwignęli kłopotu, — a długa srebrna broda jego trzęsła się od wewnętrznego śmiechu.
Nie od razu jednak, ex-stróż cmentarny zgodził się na przyjmowanie udziału w ucztach, przez małe szczury, w podziemnéj izdebce, wyprawianych. Z razu doświadczał on pewnych skrupułów, wyrażanych pełném powątpiewania wstrząsaniem głowy i półgłosem wymawianemi słowami.
— Oj biéda! co ja tu pocznę! umierając mówiła do mnie: daj obietnicę!... biedna moja Nastaśka!... kobiecina moja, z którą żywot ten mój doczesny spędziłem... mówiła: daj obietnicę!... Dałem, jak nie dotrzymam, duszyczka jéj zmartwi się i nawiedzić mię jeszcze gotowa... Uf!
Wstrząsał się. Widać było, że duszyczek, nawiedzających ludzi żywych, bał się okrutnie i że wspomnienie o zmarłéj żonie roztkliwiało go i zasmucało. Wstrząsał się ze strachu i wzdychał z żałości, a oczy mu aż paliły się i ręce drżały do przedmiotów, które dzieci, ze śmiechem i swawolą, pchały mu w ręce, rzucały pod nogi i na kolana, wołając: macie! macie! jedzcie, zgotujcie! usmażcie!