wschodków stanął jak wryty i ze zdziwienia roztworzył usta. Przed nim, przed otworem, w którym stanął, a który niegdyś był drzwiami, rozkładała się obszerna przestrzeń, napełniona księżycowém światłem, obficie płynącém przez kilka ogromnych szyb pozbawionych okien. Była to wielka sala, niegdyś może do tańca i wielkich przyjęć służąca, dziś pusta zupełnie, tu i ówdzie przegrodzona belkami i deskami, opadłemi z sufitu i tkwiącemi w wyżłobionych przez się dziurach podłogi. Tu i ówdzie, na ścianach wysokich i pajęczynami jak festonami pookrywanych, pod światłem księżyca, połyskiwały niestarte jeszcze złocenia i farby; z dziurawego miejscami, a miejscami wydymającego się w dół sufitu, zlatywać zdawały się Amorki i spadać różowe wieńce. W obszernéj i pełnéj światła, mieszających się z cieniami, pustce téj, ciekawe i zarazem lękliwe nieco spojrzenie Morysia rozeznało naprzód, wychylającą się z pod szmat sukiennych, a na garści słomy wspartą, głęboko uśpioną, siwobrodą głowę starca. U stóp ściany, po któréj spłowiałem siném tle migotały tu i ówdzie złocone gzygzaki, głowa ta spoczywała na nędzném swém posianiu, w pełnym majestacie starości, połączonéj z niezmąconą pogodą ducha. Łysa czaszka starca połyskiwała pod zdającą się ją głaskać smugą księżyca, na zoranem czole osiadła duma niby długiego a nieskazitelnego żywota, zwiędłe wargi otwiérały się pełnym łagodnéj dobroduszności uśmiechem, a wypływały z nich przeciągle chromatyczne gamy chrapania. Oprócz głowy téj, widać było jeszcze pomarszczoną rękę, wyciągniętą na słomie i, pomimo uśpienia, silnie trzymającą łyżkę drewnianą, nie zupełnie jeszcze oschłą z tłustéj strawy. W pobliżu szanownéj głowy téj, w półcieniu, niewielka jakaś postać ludzka, o niewyraźnych
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Sylwek Cmentarnik.djvu/274
Ta strona została uwierzytelniona.