Tarżyc, z wprawą i łatwością doskonale światowego człowieka, przedstawił córkę swoję gospodyni domu i, uwalniając ramię jéj, zwrócił się do Szarskiego:
— Nie poznajesz mię, panie Szarski, jesteśmy przecież dawnymi znajomymi. Przybywałem do pana niegdyś za interesami i spotykaliśmy się téż w paru wspólnie znajomych domach. Ale postarzeliśmy obaj...
W sposób ten wesoły i uprzejmy mówił dość długo, przypominaniem dawnych dobrych jego czasów, usiłując ośmielić i zbliżyć ku sobie nędzarza tego, który stał przed nim w ociężałéj i przygarbionéj postawie z głupowato otwartemi usty, a zagasłą źrenicą zdawał się ciągle pytać: czego on chce odemnie?
Był tak beznadziejnym, że nawet te niespodziane odwiedziny człowieka możnego nie sprawiały mu otuchy żadnéj, a tak w samym sobie zawstydzonym, że ani dobroć mu okazywana, ani przypomnienie dostojniejszéj przeszłości, podnieść go w oczach własnych nie mogły. Tarżyc umilkł, bacznie w twarz mu popatrzył i, zmieniając ton mówienia, poważnie wyrzekł:
— Należysz pan, panie Szarski, do kategoryi ludzi, dla których ogół nasz posiada niejakie obowiązki. Odebrano ci możność uczciwego pracowania bez żadnéj z twéj strony winy. Skrzywdzono cię dla solidarności twéj z ogółem. Nie powinieneś dziwić się, ani obrażać, jeżeli ktoś przypomniał sobie obowiązek śpieszenia ci z pociechą i pomocą.
Szarski szybko podniósł powieki, lecz wnet spuścił je znowu i powoli ramionami wzruszając:
— Jaka tu może być pomoc... — szepnął.
— Chciałbym z panem sam na sam i długo pomówić, — rzekł Tarżyc i, poufale ująwszy go pod ramię, poprowadził ku oknu.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Sylwek Cmentarnik.djvu/298
Ta strona została uwierzytelniona.