Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Sylwek Cmentarnik.djvu/318

Ta strona została uwierzytelniona.

Stara potwierdzająco i w milczeniu wstrząsała głową, a z wyrazu twarzy jéj, tak mało nawet badawczy wzrok, jak Morysia, wyczytać mógł, że ani żartowała, ani kłamała.
To téż, nagląco i niecierpliwie, Moryś zarzucił ją pytaniami: co miało, co mogło zagrażać wujowi jego?
— Gadajcież, — krzyknął prawie i, uparcie, ponuro, milczącą kobiétą silnie wstrząsnął.
— Oj, kosteczki moje kosteczki! — zajęczała, a po chwilowém jeszcze milczącém wahaniu się, parę słów, tak cichych jak tchnienie, Morysiowi do ucha szepnęła.
— A! tak! — zawołał, mimowoli cofając się o kroków parę, lecz, w mgnieniu oka, znowu pochwycił ramię staréj i natarczywie pytać zaczął:
— Zkąd wiesz? kto? kiedy? kto?
Jęknęła głośno i z rąk mu się wyrwała.
— Nie wiem, — żałośnym głosem krzyczéć niemal zaczęła, — nie wiem, ani gdzie, ani kto, ani kiedy! żebyście mię, paniczu, trupem na miejscu położyli, nie powiem... Na rany Chrystusa Pana przysięgam, że nie powiem... Co wam do tego: gdzie, kto i kiedy.
— Jakto, co mnie do tego! — zawołał Moryś, — a to dobre! co mnie do tego! Chciałbym przecież złapać ptaszków i tęgiego zadać im pieprzu.
Stara z powagą wstrząsnęła głową. Coś, jakby szyderstwo, zadrżało pomiędzy zmarszczkami jéj twarzy.
— Nie dla tego wcale powiedziałam wam to, paniczu, oj Bożeż mój, nie dla tego wcale, żebyście ich łapali i gorzkiego pieprzu zadawać im mieli. Powiedziałam wam to, bo żądam z czystém sumieniem przed blizkim sądem bożym stanąć i żądam téż, więcéj może niż zbawienia duszy własnéj, aby jedna dusza ludzka nie miała możności obciążenia