Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Sylwek Cmentarnik.djvu/320

Ta strona została uwierzytelniona.

Z palcem, w głębokiéj zadumie, do ust przyłożonym, od chwili do chwili muskając rudawy wąsik, albo wznosząc oczy ku wronom przelatującym pod niebem, Moryś przechadzał się długo po najustronniejszéj części miasta. Pragnął snać być samotnym, bo unikał ulic ludnych, a toczył z samym sobą rozmowę, pełną świetnych pomysłów, to znowu smutnych wątpliwości, bo zadumana twarz jego zachmurzała się i rozjaśniała z kolei: wyrażała na przemian tryumf pełen radości, to głęboki na duchu upadek. Wieczór był późny już i ciemny; pora, w któréj zwykle pijał herbatę, przeszła już była dawno, gdy nakoniec wrócił do domu.
W skromnym, lecz wygodnym i czystym, jak kryształ, saloniku, który zarazem był sypialną Morysia, Lirska oczekiwała syna z utęsknieniem i niepokojem. Samowar, wciąż odgrzewany, kipiał i dymił się na stole, łóżko, uściełane zwykle własnemi rękami Lirskiéj, piętrzyło się miękkiemi poduszkami, woniało uperfumowaną bielizną, lśniło jedwabną, w hafty zdobną, kołdrą. Przy samowarze stała przygotowana przekąska i butelka najdoskonalszego Jamajskiego rumu. Jakież jednak zdziwienie i jaka trwoga ogarnęły Lirską, gdy syn jéj, zdjąwszy paltot i kapelusz, na przekąskę przelotnego nawet wejrzenia nie rzucił, zamyślony niezmiernie, muskając zlekka wąsiki i uśmiechając się do siebie, począł wielkimi krokami po saloniku chodzić.
— Morysiu! — zaczęła Lirska, — czy byłeś gdzie na herbacie?
Nie odpowiedział.
— Morysiu, — powtórzyła, — doskonała szynka i rum...
Stanął i gniewnie zawołał:
— Czy mama będzie kiedy cicho, czy nie? o to, doprawdy, męka czysta! tra ta ta! tra ta ta! tra ta ta! nad uchem! pomyśleć nawet spokojnie nie można.