Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Sylwek Cmentarnik.djvu/321

Ta strona została uwierzytelniona.

Grobowe milczenie zapanowało w pokoju. Lirska, ze schyloną głową, pogrążyła się w szydełkowéj robocie swéj i tylko, od czasu do czasu, ze zniecierpliwieniem oglądała się na szumiący samowar. Zdawało się, że chciała nań zawołać: cichoże! nie przeszkadzaj mu myśleć!
Nagle, pośrodku pokoju, rozległ się wykrzyk Morysia:
— Zdecydowałem się! jak Boga kocham, niech sobie już będzie co chce. Zdecydowałem się...
Zbliżył się do stołu, porwał przygotowaną dlań szklankę herbaty z rumem, a przełknąwszy od razu połowę prawie zawartości jéj, spotkał się z utkwionym weń, lękliwie pytającym, wzrokiem matki. Parsknął śmiechem.
— Co mama na mnie tak patrzy, jakby mi rogi na głowie wyrośli! — zawołał, a potém puszczając się znowu na przechadzkę swą po pokoju, mówić zaczął:
— Rogi mi na głowie nie wyrosły, ale żem urósł sam, to pewnie. Ho, ho! figura teraz ze mnie... nie mała! Wié mama? losy kilku ludzi w ręku swojém trzymam i stanie się z nimi to, co ja zechcę aby się stało... ale ja już wiem, czego chcę. Zdecydowałem się... Wié mama, że dziwne dziwy dzieją się czasem na tym świecie?
Lirska zcicha odpowiedziała:
— Nic nie wiem, moje dziecko, i nic nie rozumiem, ale boję się, czyś trochę nie chory, bo takie masz rumieńce i błyszczące oczy...
— To ze wzruszenia, — odrzekł Moryś, — chory nie jestem, ani trochę, ale bardzo wzruszony. Jestbo czego! No, jednę rzecz, to już mogę mamie powiedziéć... ale nie poleci mama jutro z językiem nigdzie i nie rozpowie? pewno?
— Mój Morysiu, — zaczęła, — kiedyż to ja gdziekolwiek z językiem...