— I owszem i owszem, — z niezmierną uprzejmością zgodził się Moryś.
Wyszli obaj. Sylwek wrócił do izdebki ledwie o zmroku. Postawił na ziemi katarynkę, usiadł na niéj i odezwał się:
— Dziś... mój dzień.
— Dziś! — jak echo, lecz echo grozy pełne, powtórzył w zmroku Kępa. Potem, po chwilowem milczeniu, zwolna, z powagą wielką i głębokim smutkiem, mówić zaczął:
— Nie tego pragnąłem... nie o tém marzyłem, nie takiemi sposoby zamierzałem pierwotnie odrodzić ludzkość. Ale idea moja ma wymagania swe dziwne, niepojęte, rozwoje przyczyn i następstw nieprzewidziane, a człowiek, chociażby tak jak ja, miał wolę najsilniejszą i najpotężniejszy rozum, jest jako kula, która toczy się nie tą drogą, którą sobie obrała, ale na którą popycha ją punkt jéj wyjścia. U punktu wyjścia mego była miłość, sama tylko przeczysta i przegorąca miłość, lecz wielki Boże! ileż żywiołów innych przybrała w siebie ta piérwotna sprężyna życia mego, tocząc się drogą, pełną kamieni, obrazy i fatów-morganów, pełną przeróżnych nadziei, zawodów i nędz...
Po chwili milczenia zaczął znowu:
— Marzyłem o tłumnych scenach, zbiorowych działaniach, o katastrofach, któreby rozeszły się od końca do końca świata i postać jego szybko od razu zmieniły. Tymczasem ciasne ramy ziemskiego życia strasznie zwęziły mi wymarzone obrazy. Zgodzić się muszę z twardą rzeczywistością: działać dorywczo, karcić i zawstydzać jednostki i jednostki téż popychać ku domierzaniu sprawiedliwości.
Milczał znowu chwilę, potém z wielkim wybuchem głosu, tak zupełnie, jakby w téj chwili dokonał uszczęśliwiającego jakiegoś odkrycia, zawołał:
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Sylwek Cmentarnik.djvu/329
Ta strona została uwierzytelniona.