Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Sylwek Cmentarnik.djvu/342

Ta strona została uwierzytelniona.

Moryś zaś zbliżył się do Tarżyca, który, obu dłońmi wspierając się o biórko, jak w tęczę wpatrywał się w twarz złoczyńcy i, pełnym przymilenia a zarazem tryumfu głosem, mówić zaczął:
— Zbawiłem ci życie, wujaszku... widzisz, mówiłeś zawsze, że nie mam serca, widzisz, poświęciłem się dla tego, aby cię uratować, słowo honoru, z narażeniem siebie samego na najstraszniéjsze katastrofy pilnowałem domu twego. I głowę też mam nie dla proporcyi, żeby nie płoszyć ptaszka, nie dzwoniłem do drzwi głównych, ale tych panów wprowadziłem przez sutereny, gdzie szanowna służba twoja, wujaszku, hula sobie i zagrywa się w karty. Jak Boga kocham, żeby nie ja, zrabowaliby cię, a może i zamordowali. Zbawiłem cię, wujaszku, czy słyszysz... wujaszku!
Mógłby mówić w ten sposób do dnia sądnego, Tarżyc nie słyszałby go i nawet nie widział. Patrzał on na złoczyńcę ze szczególną, chciwą prawie ciekawością. Słuchał téż z niezmierną uwagą urywanéj rozmowy, którą prowadził z nim najstarszy z pomiędzy obecnych stróż publicznego bezpieczeństwa.
— Aha? wytrychy! oto i dowód, że kraść tu przyszedłeś.
Złoczyńca podniósł powieki i, patrząc prosto w twarz mówiącego, odpowiedział:
— Nie; kraść nie chciałem, ale zrabować dom ten... do szczętu.
— A tenże nóż? Czy kogo zabijać nim myślałeś.
— Nie, bo mam dwie silne ręce, któremi zadusić go mogłem!
— A taki jeszcze młody jesteś! — wykrzyknął urzędnik.