Spuszczając znowu powieki, ciszéj jak wprzódy, odpowiedział:
— Chciałbym wcale nie być.
Teraz Tarżyc zadrżał. Taka nienawiść i taka rozpacz przeraziła go do głębi. Z litością bardziéj, niż z gniewem, a zawsze z ciekawością wielką, patrząc na tego, który przyszedł tu po majątek jego, a może i życie, mówić zaczął:
— Widziałem cię już kilka razy. Zaciekawiasz mię. Kto jesteś?
Z zaciśniętych zębów zapytanego wyszła odpowiedź:
— Nie wiem.
— Nie miałeś chyba nigdy na świecie nikogo... Któż jest twój ojciec?
Tak samo, jak wprzódy, odrzekł:
— Nie wiem.
— Ale ja wiem, — zaszeptał, nad samym prawie uchem Tarżyca, człowiek, w długim zapiętym po szyję surducie z dwoma końcami czerwonawéj chustki, stérczącemi nad głową, — człowiek, który wszedł tu za innymi, a teraz krokiem uroczystym, z wyrazem namaszczenia na małéj skurczonéj twarzy, przebył pokój i obok pana domu stanął. Lecz, gdy tu się już znalazł, uroczystość i namaszczenie jego zniknęły. Przekonany, że w kapłańskiéj roli idzie spełniać „krwawą ofiarę,“ lub budzić sumienie ludzkości wywołaniem „wielkiéj katastrofy“, Szymon Kępa, — wcielona ta utopija, — gdy znalazł się w bezpośredniéj blizkości Tarżyca, uczuł w sobie człowieka, — człowieka, miotanego zmięszanemi namiętnościami: zawiści, gniewu i pomsty.
— Ale ja wiem, — syknął i, palcem na złoczyńcę wskazując, z cichym, głębi istoty jego sięgającym, chichotem, do-
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Sylwek Cmentarnik.djvu/343
Ta strona została uwierzytelniona.