Ale za białem ogrodzeniem kwitły drzewa, rosa wieczorna padała na trawę, a dwoje ludzi, po chwilowej przerwie śpiewało znowu:
Tam na błoniu błyszczy kwiecie,
Stoi ułan na pikiecie...
Cicho, ostrożnie, uchyliłam furtkę w ogrodzeniu i za wązkim, malutkim dziedzińcem, zobaczyłam gęsty, zielony ogród. W ogrodzie, u skraju zagonów zielonych pod krzakiem bzu, wpółleżał na trawie mężczyzna, wyglądający na lat trzydzieści kilka. Silny, barczysty, miał gęstą, czarną czuprynę, energicznie zakreślone rysy i śniadą od ogorzenia cerę. Tylko co snadź powrócił od pracy i spożył wieczerzę, bo wypróżniona po zsiadłem mleku misa, ze sterczącą w niej łyżką drewnianą stała przy nim na ziemi. Obok niego, pochylona nieco nad zagonem, siedziała kobieta młoda jeszcze i dość ładna, z rysami delikatnemi, a grubemi, ciemnemi rękami, któremi wyrywała dzikie zielsko z gęstwiny marchwi i buraków. W pobliżu tych dwojga ludzi, trzyletnia dziewczynka w grubej koszuli, obejmowała szyję sporego, żółtego kundla.
— Żółtas na! Żółtas jedz! ciuciu! ciuciu! ciuciulku! szczebiotało dziecko. Ojciec śpiewał:
A dziewczyna jak malina...
Matka syknęła zcicha, snadż pokrzywa ją ukłuła mocno w palce; jednak, z nad zagona, przeciągle zawtórował męski bas: