przywiódł mi kilku silnych i uczciwych chłopów; brali i wynosili z domu co mogli, ale przedmioty najcięższe... nadewszystko książki, biórka moje... Powiodłam po nich okiem. Żegnajcie, żegnajcie! po was, zarówno jak i po tych ścianach, śród których tyle, tyle przeżyłam: za pół godziny pozostanie garść popiołu.
W tem, drzwi szklanne, które co chwila roztwierane na oścież i przez szalony wicher zamykane z trzaskiem i przeraźliwym dźwiękiem rozbijanych szyb, rozwarły się znowu przed wchodzącą gromadą ludzi. Było ich dziesięciu, wysokich, silnych, z podniesionemi głowami i ramionami już wyciągającemi się do pracy; na czele ich szedł człowiek barczysty, z twarzą śmiałą i energiczną, z kruczą, gęstą, a nawpół już osiwiałą czupryną, z płomieniem zapału w oczach.
— Kto panowie jesteście?
— Murarze z Podola.
— Kto was tu przyprowadził?
— Jan Czerniawski.
Jakże się zmienił! I po nim snać życie to nie spływało, jak po kamieniu woda. Osiwiał, plecy miał od dźwiganych cegieł przygarbione nieco, na śniadem czole tyle zmarszczek, ile, zapewne, przez lat kilkanaście, od owego dawnego wiosennego wieczora przeniósł smutków i trosk.