Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/017

Ta strona została uwierzytelniona.

Pytanie to wymówił z tym nieokreślonym, głupowatym uśmiechem, który osiada na ustach ludzi, wyrwanych nagle z głębokiego snu, lub zamyślenia, i którzy, nie całkiem jeszcze wytrzeźwieni, niedokładnie rozumieją, co się wkoło nich dzieje.
— Cha, cha, cha! a teraz to patrzysz pan na mnie, jak baran na wodę! No! pfe! wstydź się pan takie dziwolągi po nocach wyprawiać! a to wszystko z tego wiecznego siedzenia w domu i nad książkami. Poszedł-byś pan kiedy do ludzi, na wieczorek, pośmiać się, pogawędzić, potańczyć, do panienek poumizgać się... A to, żeby w złą minutę nie wymówić, sfixujesz jeszcze.
— Czego pani Pawłowa sobie życzy?
— Czy mój w pałacie (w Izbie sądowéj) trzeźwy dziś był, czy podpiły?
— Zdaje się, że trzeźwy... nie wiem zresztą... zdaje się, że nie widziałem...
Kobieta rozgniewała się.
— Pfu! Jezu Panie! zdaje się widział, zdaje się nie widział... W dzień chodzi jak senny, a nocami fixuje... Spójrz się pan w lustro... włosy rozczochrane, oczy czerwone, twarze pozapadałe, jak u suchotnika... Żeby teraz panna jaka pana zobaczyła, toby i trzech groszy za takiego kawalera nie dała.
Stukając drzwiami, wyszła.
W lustro spojrzéć on nie mógł, bo i cienia lustra w izdebce jego nie było. Wzmianka o pannach nie