Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/024

Ta strona została uwierzytelniona.

my, z głośnym, miarowym tententem stóp, postępowało w stronę ulicy ludzi kilkunasta, z których kilku miało na głowach śpiczaste kaptury, kilku zaś od nocnego chłodu i deszczu okrywało się długiemi, szerokiemi płaszczami. Ku jednemu z tych ostatnich, rzuciła się Ławiczowa i na pierś mu upadła. On roztworzył płaszcz swój i całkiem prawie ukrył ją pod nim. Jeden z żołnierzy wyciągnął ramię, krzyknął, lecz dowódzca orszaku, którego pałasz i ostrogi donośnie brzęczały po kamieniach bruku, zawołał:
— Na przód!
Wyszli wszyscy na ulicę. Jednocześnie, z trzaskiem żelaztwa zamknęły się ciężkie drzwi, a za niemi zniknęła długa, sklepiona i mętnie oświetlona brama.
Od bramy téj, do dworca kolei żelaznéj, przeszedłszy parę ulic, wchodziło się na szeroką i bitą zamiejską drogę. Ciemność nie była tu tak gruba, jak w mieście, bo u dwu brzegów drogi paliły się z rzadka latarnie na wysokich słupach. Światło ich, z jednéj strony padając na puste ogrody i pole, czyniło je podobnemi do czarnych i granic niemających otchłani, z drugiéj strony, przebijając mokre powietrze zawieszało nad drogą chwiejącą się, złotawą mgłę. Drogą tą, w tém oświetleniu, postępował zbrojny orszak, mający w swym środku wysmukłą, płaczącą kobietę, ukrytą pod płaszczem wysokiego i barczystego mężczyzny, a za orszakiem tym, w kilkunasto-krokowéj