Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/037

Ta strona została uwierzytelniona.

szczęśliwie idę... a wierzchowca to mi już pewno kupi w tym roku!... zobaczycie, że ja kiedyś pomiędzy obywatelstwem naszém wysoko stanę!
Wyżéj!... wysoko!... O, jakże ambicya przyrodzoną jest naturze ludzkiéj! Chłopaki te, będące już prawie młodzieńcami, śmiały marzyć o wysokościach w téj nawet uroczystéj chwili, gdy pomiędzy ścianami sali, górnie, płynnie, brzmiąco rozlegać się zaczęły strofy Odyssei. Rozlegały się już one od chwil kilku, a oni zamieniali się jeszcze z sobą cichemi słowy:
— Milczéć! — zabrzmiał w stronę ich skierowany głos uczonego Hellenisty, nie po helleńsku jednak wyraz ten wymawiający.
Gdyby nie owe, tak zwane przez Greków, zakłócenia duszy, których młodzi ludzie od dość dawna już doświadczali w czasie wykładów Homera i Xenofonta, umilkli-by prawie natychmiast. Ale grunt wszelki tę już posiada właściwość, że, długo podminowywany, przy każdém dotknięciu i prędzéj, czy późniéj, rozerwanym być musi przez zgromadzoną w głębiach jego materyą palną!
— Mógł-by grzeczniéj trochę przemawiać do nas — półgłosem wymówił Zegrzda.
— Chciał-bym, żeby ojciec wszystko to słyszał — sarknął Kaplicki.
Ławicz ruchem zniecierpliwienia podniósł ku głowie obie ręce.