głowę podniósł, wyprostował się, spieczone i zaciśnięte usta jego zarysowały słaby uśmiech i słaby téż wydały okrzyk:
— Zegrzda! Władek!
Tuż przed nim, na dźwięk okrzyku tego, zatrzymał się młody mężczyzna, którego powierzchowność przedstawiała z jego powierzchownością, kontrast jaskrawy. Wysmukły i zgrabny, zgrabniejszym jeszcze wydawał się w obcisłym wojskowym mundurze, którego ozdoby i oszycia srebrne iskrzyły się pod blaskiem zimowego słońca. Z pod zgrabnego i połyskującego kepi ukazywała się twarz młodzieńcza, bardzo piękna i świeża, o ściągłych rysach, ciemnych błyszczących oczach i ponsowych ustach, ocienionych czarnym, gęstym wąsikiem. U boku młodego junkra, przy srebrnéj opasce, stalowo błyskała pochwa krótkiéj szpady.
— Ławicz! Zygmuncie!
Skostniała od zimna, chuda ręka Ławicza, znalazła się w okrytéj białą rękawiczką dłoni Zegrzdy.
— Sto lat nie widzieliśmy się z sobą! I tak spotkać się na ulicy... co za wypadek! Ale nic to dziwnego, miasto małe... zawczoraj dopiéro tu przyjechałem. Ale jakże ty wyglądasz! Czy chory jesteś... a!...
Ostatni, przeciągły wykrzyk Zegrzdy, nastąpił po spójrzeniu, którém orzucił on ubiór dawnego kolegi...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/043
Ta strona została uwierzytelniona.