— Co to? dlaczego? jakim sposobem? — pytał ciszéj znacznie i z wyrazem zmieszania.
Potém z najwyższém zdumieniem wymówił:
— Jakto! ty, Platonie... ty?... tak?
Nie dokończył. Ławicza najbliżsi koledzy przezywali w szkole Platonem, dla uczoności, a może téż dla powagi i skromności jego. Teraz przecież miał on bardziéj pozór ucznia téj z filozoficznych szkół starożytności, która zalecała chodzenie nago, lub wpółnago, spanie na słomie i żywienie się... prawie słomą.
— Ty... ty Salomonie, wzorze i wodzu nas wszystkich... tak... tak...
Świeże usta jego drgnęły, a wesołe oczy stały się mniéj wesołemi i z wyrazem zdumienia tkwiły w twarzy przyjaciela lat chłopięcych.
Ławicz uśmiechnął się serdecznie i prawie wesoło, a zamiast odpowiedziéć na zdziwienia pełne pytania młodego junkra, zawołał:
— Ależ ty, Władku, świetny i wesoły, a raźny... jak dawniéj!
— Ano, tak! dałem sobie rady i idzie to jakoś, nawet wcale nieźle!... Zimno dziś... Chodź do mnie...
Zatrzymał się chwilę, raz jeszcze spójrzał bacznie na twarz i ubranie przyjaciela i dodał:
— Albo lepiéj wejdźmy do restauracyi. Zjemy razem obiad i pogadamy... dobrze?
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/044
Ta strona została uwierzytelniona.