Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/051

Ta strona została uwierzytelniona.

go, ale wszyscy lubią mię w pułku i oficerowie nawet bywają u mnie... Cóż? pójdziesz? Będzie téż Kaplicki. Pamiętasz go? zeszliśmy się z nim wczoraj w restauracyi...
— Michaś! — zawołał Ławicz. — Jakże on wygląda? co porabia? jak mu się powodzi?
— Chodź do mnie, to go zobaczysz.
Poszli.
Niewielu zapewne mieszkańców i miłośników miast wié o tém, że jedną z najbardziéj ciekawych rzeczy, które w miastach widziéć można, są w wieczory i noce zimowe oświetlone okna różnych mieszkań. Znajdują się one na wysokościach różnych, błyszczą różnemi światłami i, Boże! co za rozmaitość zajęć, losów i uczuć ludzkich po-za niemi istnieje!
W głębi dużego dziedzińca, otoczonego nizkiemi domami, w nizkiéj drewnianéj oficynie, trzy okna mieszkania Zegrzdy jaśniały dość rzęsistém światłem. O zasłanianiu ich okienicami nikt nie myślał, to téż, przez cały długi zimowy wieczór, można było widziéć z dziedzińca, rysujące się na oświetlonych szybach, liczne cienie ludzkich postaci, i słyszéć, napełniający mieszkanie, a coraz głośniejszy i weselszy, gwar ludzkich głosów. W gwarze tym toczyły się opowiadania, wybuchały śmiechy, dzwoniła stal ostróg, brzęczały talerze i kieliszki. Raz, z kilku głosów gniewnie podniesionych, wnieść można było, że wszczyna się tam spór czy kłótnia, lecz wkrótce głosy te zniży-