— Nie gniewaj się — śpiesznie mówić zaczął. — Wdzięczny ci jestem i obrażać cię nie chcę. Ale widzisz, zawód ten i życie takie — dla mnie niepodobne. Głód nie jest miły, ale milszy czasem, niż...
— Niż co?
— Niż takie marnowanie się — dokończył Kaplicki, śmielszy widocznie od Ławicza w mówieniu ludziom tego, co ich obrazić lub zranić mogło.
— A ty... ze swymi Lejzorami, parobkami i gradobiciami, nie marnujesz się? — zapytał Zegrzda.
— No, co robić? ale człowiek przynajmniéj po bożemu żyje i... po swojemu mówi, a z nazwiska jego nikt sobie żartów nie stroi, tak, jak dziś, z twego...
— To téż i ja pokornie tego nie znoszę — zmieszanym nieco głosem odparł Zegrzda. — Stanąłem śmiało i umilkli.
— Jak uważasz, ale Ławiczowi zimno... dobranoc!
Odchodzili już, lecz Zegrzda parę kroków za nimi postąpił.
— Poczekajcie trochę — zaczął cichszym znacznie głosem, i w zamyśleniu, jakby strzepując pył z cygara. Widzicie-bo, wszak ludzie różnie żyją na świecie.
— To prawda — potwierdził Kaplicki.
— Każdy żyje tak, jak musi... jak mu tam już wypadło, prawda?
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/054
Ta strona została uwierzytelniona.