Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/055

Ta strona została uwierzytelniona.

— Władku! — podchwycił Ławicz — pocóż tłómaczysz się... myśmy przecież nie chcieli zmartwić cię, ani obrazić...
— Nie, ale wyobrażacie sobie, że ja... marnuję się!....
— Prawdą a Bogiem, mnie się tak zdaje — rzucił Kaplicki.
Zegrzda stał chwilę milczący, z pochyloną głową, i wciąż, wciąż giestem gwałtownym strzepywał pył ze swego cygara. Nagle wyprostował się, podniósł głowę i cicho wymówił:
— Może!
Potém pochwycił ręce obu dawnych towarzyszy swych, ścisnął je, wstrząsnął niemi mocno, długo, i skierował się szybko ku drzwiom oficyny.
Idąc obok Ławicza chodnikiem ulicy, Kaplicki mówić zaczął:
— Tak przecież, jak jest, pozostać z tobą nie może. Cóż ztąd, że ja z największą w świecie przyjemnością służyć ci teraz będę, czém mogę? Wszystko to tymczasowość; trzeba coś stałego wymyślić...
— Mam nadzieję, że, jeżeli Żyrskiemu księgarnia pójdzie dobrze, będzie on pomocnika potrzebował i mnie tym pomocnikiem...
— Ale! ale! nadzieja!... jeżeli!... a tu pilno! Wiész co? może-byś ty do jakiego biura...
— Myślałem już o tém, ale wstęp do biur trudny, stosunków i protekcyi nie mam...