Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/058

Ta strona została uwierzytelniona.

mając ją, a w drugiéj rozwartą książkę, usiadł przy oknie. Dotknął znowu sprężyny, okienica szerzéj nieco uchyliła się z zewnątrz, i przez część odsłoniętego okna wpłynęła smuga światła, złożona z szarego świtu dnia i mglistéj bieli śniegu. Wkrótce światło to stawać się zaczęło coraz bielszém, a pod ścianami pokoju wyłaniały się z cienia szeregi książek, których oprawy tu i owdzie czerwieniły się, błękitniały i złotemi ozdobami mętnie błyskały. Pomiędzy zasłaną śniegiém i całkiem bezludną ulicą, nad którą w górze ciągnęły mglisto-różane obłoki, a pokojem, którego głębią zalegały cienie, upstrzone widmami różnobarwnych książek, w strudze białego światła, na stołku siedząc i jedną ręką przewracając karty, drugą kromkę chleba przy ustach trzymając, Ławicz kończył czytanie swéj książki. Skończył je zaś w chwili, gdy na ulicy zabrzęczały dzwonki sań dorożkarskich, kędyś w pobliżu dźwięknęła piła tracza, a na chodniku śnieg zaiskrzył się pod piérwszym promieniem słońca, i zaskrzypiał pod krokami nucącego pieśń nabożną, kościelnego dziada. Wtedy wstał i znużonym krokiem wsunął się pomiędzy szafę, a załamanie muru, w szczelinę, będącą jego sypialnią. Do pory, w któréj otwierały się na ulicę drzwi i okna księgarni, pozostawało jeszcze godzin parę.