Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/064

Ta strona została uwierzytelniona.

— Prosimy o chwilę rozmowy...
Urzędnik grzecznie, ale bardzo sztywnie, odpowiedział:
— Chętnie służyć będę, ale w inném miejscu i innéj porze.
Znowu odchodzić chciał. Kaplicki zarumienił się od gniewu.
— Panie! — rzekł, zachodząc mu drogę — my dalibóg czekać nie możemy, aż nas pan w mieszkaniu swém przyjąć raczysz. Tuśmy pana zobaczyli, tu prosić będziemy...
— Służę więc, służę... — Z niecierpliwém drgnięciem brwi odrzekł Dębski i skierował się ku oknu, w najdalsze od tłumu miejsce sali. Kaplicki pociągnął tam Ławicza, i półgłosem, ale żarliwie, opowiadać zaczął Dębskiemu sprawę, z którą do niego przybyli.
Piękny mężczyzna, w ubraniu ze złotemi haftami, stał i słuchał, w zupełnéj nieruchomości postawy i twarzy. Była to ta sama twarz, co przed kilku laty, myśląca, chłodna, dumna, tylko okrywająca ją cera więcéj nieco pobladła, siwe źrenice nabrały zimnéj, kryształowéj głębi, a zarys ponsowych ust surowszym jeszcze stał się i skrytszym. Ktokolwiek w téj chwili patrzał-by na niego, wnieść-by mógł na pewno, że gorącéj mowy stojącego przed nim młodego człowieka wysłuchywał on nietylko obojętnie, ale nawet z uczuciem przymusu i niecierpliwości, które dlatego tylko nie wybuchało na zewnątrz, że wybu-