Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/065

Ta strona została uwierzytelniona.

chanie wszelkie było mu całkiem niepodobne. Raz tylko, w ciągu mowy Kaplickiego, wzrok jego opuścił niewiadomy jakiś punkt przestrzeni, w którym tkwił ciągle, spoczął przez chwilę na twarzy Ławicza, zmącił się i ukrył pod spuszczającemi się powiekami.
— Widzisz pan — kończył Kaplicki — Ławicz nieśmiały jest i, prawdę mówiąc, niepraktyczny. Na szczęście spotkałem go wczora i poradziłem, aby się udał do pana. My wieśniacy oswojeni teraz jesteśmy z sądowemi miejscami, i języka w gębie, dla byle czego, nie zapominamy. Ot i mnie tu teraz ojciec przysłał, abym za interesami chodził. Dwa procesa, proszę pana: jeden z chłopami o pastwiska, drugi z żydem o...
Tu przerwał Dębski:
— Nie wiem, czy będę mógł cokolwiek dla pana Ławicza uczynić. Jeżeli będę mógł, zobaczę...
Lekkiém skinieniem głowy i chłodnym uśmiechem pożegnał ich i odszedł. Odchodząc, rzucił z pod brwi baczne i bystre dokoła spojrzenie, jakby chciał przekonać się, czy widziano go rozmawiającego z dwoma młodymi ludźmi, z których w jednym każdy poznał-by wiejskiego obywatela, w drugim wykolejonego, bez żadnéj określonéj pozycyi, człowieka.
Na dziedzińcu Izby znalazłszy się, Kaplicki zaklął:
— A to panie z tego Dębskiego bożek olimpijski! Wątpię, aby cokolwiek dla ciebie zrobił...