Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/069

Ta strona została uwierzytelniona.

wiły się ukośne promienie słońca. Czasem téż, przez krótką chwilę, ale z połączeniem zdziwienia i uśmiechu, przypatrywał się najbliższemu towarzyszowi swemu, pracującemu przy drugiém oknie sali. Był to człeczyna niestary jeszcze, bo zapewne 40-tu lat spełna niemający, ale chudy, przygarbiony, z głową całkiem prawie włosów pozbawioną. Z powodu téj połyskującéj nagości czaszki, wystających kości policzkowych, długiego nosa, spiczastéj brody i okrywającéj to wszystko suchéj, żółtawéj skóry, wyglądał on na figurkę, wyrzeźbioną z kości, a w wytarty i niezgrabny surdut przybraną. Twarz ta, z ptasim profilem, była tak kościaną i martwą, do ust jéj szerokich, wklęsłych, tak zdawał się przyrośniętym uśmiech przymilający się i pokorny, małe siwe oczy tak trwożliwie biegały, gdy wchodził do sali, a z taką osłupiałością wpatrywały się w siną bibułę, gdy raz pisać już zaczął; że Ławicz przypatrywał się mu z razu ze zdziwieniem, potém z uśmiechem, potém z obawą. Być może, iż przez głowę przemknęło mu pytanie:
— Może i ja... kiedyś...
Lecz wnet potém prawie głośno zaśmiał się i błyszczące oczy jego wzniosły się ku najwyższéj szybie okna, w któréj słońce rozpalało ognisko iskier i promieni. — O, nie! O, nie! Świat pięknym jest, skoro powstają na nim wielcy ludzie i wielkie idee, a dusza ludzka, która je zna, skonać nie może!
Myślał nieraz, że w najbliższym jego towarzyszu