dniósł twarz z nad bibuły, spojrzał na szyby, zalane deszczem, i końcem długiego, kościstego palca powiódł po brzegu zaczerwienionéj powieki. Czyżby łzę otarł z oka? Co pewna, to, że zgarbił się potém daleko więcéj, niż zwykle, i zaczynając znowu pisać, głośno westchchnął.
Ławicz był dnia tego w szczególnie wesołém usposobieniu. Otrzymał od matki swéj list z podziękowaniem za dość znaczną sumkę pieniężną, którą jéj był posłał i — w czasie nocnych studyów nad pewnym grubym traktatem o fizyce, wpadł na pomysł jakiś, który, jak mu się zdawało, był całkiem nowym i mógł naukę do ważnych wyników doprowadzić. Czuł się więc szczęśliwym, a takie miał usposobienie, że szczęście rozszerzało mu serce i zaostrzało wzrok na cierpienia innych.
— Co panu dziś jest, panie Kwira? — odezwał się z nad stolika swego.
— Biéda! — odpowiedział z nad drugiego stolika głos przyciszony i bezdźwięczny.
— Czy wielka biéda, panie Kwira?
— Dość wielka... bez grzechu narzekania, panie dobrodzieju...
— Może-bym ja mógł cokolwiek...
— A może, panie dobrodzieju... może... bo Zenonek mówił mi, że pana zna i że chciałby widziéć...
— Jakiż to Zenonek?
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/071
Ta strona została uwierzytelniona.