Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/072

Ta strona została uwierzytelniona.

— Derszlak, panie dobrodzieju, pański kolega szkolny...
W ciągu rozmowy téj, Kwira, zwrócony twarzą do Ławicza, przy każdéj odpowiedzi oddawał mu szybkie ukłony, którym towarzyszył przymilający się uśmiech. Mówił o biedzie i uśmiechał się. Był to uśmiech, przyrosły już do ust jego. Ławicz wstał śpiesznie i zbliżył się ku niemu.
— Czy nieszczęście jakie spotkało Zenona Derszlaka?
— Bez grzechu narzekania, panie dobrodzieju, powiedziéć można, że nieszczęście...
— Cóż to takiego?
Kwira spuścił głowę.
— A tak... — bąknął — nic niby... pracy tyle a korzyści żadnéj... niby nic... czysta zguba!
O jasne słowa, a tém bardziéj o dobrze związany szereg słów, Kwirze było bardzo trudno. Ławicz, przypatrując się mu, dziwił się znowu i uśmiechał.
— Czy pan jesteś krewnym Zenona?
Na zapytanie to, o, dziwy! Kościaną twarz Kwiry oblał rumieniec tak żywy, że aż do połowy nagiéj czaszki jego sięgnął; spuścił on głowę, rękoma w powietrzu zatrzepotał i całą postawą swą przypomniał skromną, zawstydzoną panienkę.
— Nie... wyjąkał... nie krewny... tylko, panie dobrodzieju... jakże to powiedziéć? narzeczony panny Anny, siostry Zenona... chi, chi, chi!