Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/077

Ta strona została uwierzytelniona.

W rozpalonych, zapadłych oczach Zenona świeciły łzy.
Ławicz obie ręce podniósł do głowy.
— Ale jakże bo ty, ze zdolnościami swemi, z pracowitością swoją, mogłeś téj nieszczęśliwéj jednéj ósméj...
— Chcesz wiedziéć jak? no, to ci i opowiem, tylko pod sekretem, pamiętaj, bo to delikatna materya...
Pochylił się nieco ku towarzyszowi i szepnął:
— Nędza! ty podobno wiész, co to znaczy, no, ale nie każdego pokrzywa jednostajnie parzy. Zależy to od delikatności skóry. Czy ja wiem, dlaczego natura zrobiła mię takim delikatnym? Kiedy duszno i dymno w mieszkaniu, głowa mi kamienieje; kiedym głodny, z sił opadam. Opadałem często z sił, przychorowywałem, opuszczałem lekcye, raz to i cały kwartał straciłem, zanim z korepetycyi zebrało się na wpisowe... to i tym sposobem przepadła mi ta jedna ósma... Ale dość już o tém wszystkiém! cóż ty porabiasz, Zygmuncie? Służysz w biurze? Winszuję. Kolegi ze mnie pewno miéć nie będziesz! Jakim-że sposobem wzbiłeś się na ten szczebel społeczny? Przepowiadam ci, że za lat dziesięć będziesz taki łysy, kościany i wiecznie przelękniony, jak najpoczciwszy nasz Kwira!...
— Chi, chi, chi! — zachichotał ten, o którym wspomniano — żartuj sobie ze mnie, Zenonku, byle-byś był weselszy troszkę... Bez grzechu narzekania,