Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/081

Ta strona została uwierzytelniona.

— To jest, panie dobrodzieju, mój... jakże się nazywa... excytarz. Jak tylko słońce wschodzi, tak krzyczéć zaczynają, że gdyby człowiek kamieniem spał, zerwie się na równe nogi... niby nic... ażeby nie one, zaspał-bym może kiedy, i z panną Anną śniadania razem nie zjadł... ona raniutko wstaje... raniutko!... U nas, panie dobrodzieju, taki już zwyczaj... razem kupujem, razem jadamy, razem cieszym się i smucim, wszystko razem!
Ptaki, zajęte rzuconém im ziarném, uspokoiły się nieco i uciszyły. Kwira, na środku izby stojąc i gościa swego za rękę trzymając, mówił:
— Chi, chi, chi! jak ona dziś powiedziała, że ja kiedyś przystojnym chłopcem byłem!... może być. Może być... dwanaście lat człowiek pracuje, jak wół, a o jutrzejszy los swój zawsze niepewny i na szczęście swoje czeka... niby nic... zeszpetniéć można... Ona nie zeszpetniała! prawda? jaka piękna! Kiedy poznałem ją, panie dobrodzieju, dwadzieścia lat miała. Za trzeciém widzeniem się upadłem przed nią na kolana... „Pobierzmy się, panno Anno!” A ona: „Nie, dopóki Zenka nie wychowam, za mąż nie pójdę!” niby nic... nie chciała swoich dzieci miéć, żeby czasem brata małego w czém nie ukrzywdzić... Żebym ja bogaty był, może-by poszła... ale biéda z biédą!... lękała się brata ukrzywdzić... pyta się tedy mnie: „będziesz na mnie czekał, panie Pietrze, póki Zenek nauk nie skończy i nie wybije się na człowieka?” Z początku,