rzał w inną ścianę, słał się mu do stóp z jednaką zawsze pokorą i czcią. Derszlak śmiał się z niego, tym szczególnym śmiechem, w którego dźwięk młodzieńczy wplatały się coraz częściéj gorzkie, szyderskie nuty.
— Co ty z tém wszystkiém zrobisz? — pytał. — Jaką rolę użyźni pot, który, z czoła twego spływając, wsiąknie w podłogę twojéj izby i w niéj zniknie bez śladu? Czyją dolę oświécą światła te, których nabierasz do głowy i które w niéj do końca świata pozostaną? Co komu przyjdzie z tego wiecznego grzebania się twego w książkach?
Ławicz, na zapytanie to, mieszał się z razu, a potém odpowiadał:
— To mię uszczęśliwia.
— Egoisto! — wołał Derszlak — ty więc wyobrażasz sobie, że nauka przyjść na świat raczyła dla twego osobistego szczęścia i pożytku? Winszuję ci pojęć takich o życiu i jego celach! Ja jeżeli pracowałem i o większych jeszcze pracach marzyłem, to tylko dla tego, aby módz cokolwiek uczynić dla ludzkości, dla cierpiących, poniżonych, walczących. Sam jestem dzieckiem cierpienia, poniżenia i ciężkiéj walki. Znam je. Lituję się bez granic nad ich ofiarami. Pragnął-bym biedz im z pomocą. Wiem, twierdzę, że świat we wszystkich częściach swych kalekim jest i pragnął-bym przyczynić się do przerobienia go. Oto dla czego uczyłbym się, gdyby... gdyby nie ta moja
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/083
Ta strona została uwierzytelniona.