krości zmącił na chwilę błękitne oczy młodego szlachcica. Na chwilę tylko jednak.
— Widzisz — zaczął — ty nie wyobrażasz sobie, ile my, obywatele, mamy kłopotów i potrzeb różnego rodzaju! Ot i ja teraz... dwa procesa i te meble... powozu kawalerskiego potrzebuję bardzo... ale niech to tam sobie na późniéj... Biedny Zenon! powiadasz, że demoralizuje się i przepada. Owszem, owszem, służę, czém mogę!
Ławicz aż mu się na szyję rzucił, on zaś tę publiczną manifestacyą czułości nietylko przyjaźnie przyjął, ale z lichwą ją odpłacił. Wylanym był, serdecznym i hojnym, jak zawsze, tylko wyglądał wciąż zakłopotanym. Rumianość i pulchność twarzy jego nie nadawały jéj wyrazu pogody. Po krótkiéj rozmowie o wspólnym koledze i wzajemnych uściskach zaczął wnet opowiadać Ławiczowi o chybionych w tym roku zbożach, o drogości robotnika, o upadku inwentarza, a szczególniéj o dwóch procesach: z chłopami i żydem.
— A tamte, z któremi tu przed dwoma laty przyjeżdżałeś?
— Tamte co innego, a te co innego. U nas tak zawsze. Nie uwierzysz, ile kłopotów! A tu teraz wyprawiamy z ojcem zaraz po moim powrocie wielkie polowanie. Osób będzie ze sześćdziesiąt, koni i psów drugie tyle. Wszystko trzeba przygotować, o wszystkiem pomyśléć, a koszt! strach!
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/091
Ta strona została uwierzytelniona.