Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/097

Ta strona została uwierzytelniona.

mi, w różnych a licznych salach gmachu, uczuli coś nakształt opadłéj na przygarbione ich plecy żelaznéj dłoni. Uczuli téż oni, czuwające nad każdą nakreśloną przez nich literą, nad każdą w biurze spędzoną minutą, bystre i surowe oko. Było to sine, myślące, z chłodną kryształową głębią, oko młodego sekretarza. Czuwało ono nad wszystkiém, zdawało się widziéć wszystko, i po żadném zaniedbaniu lub przekroczeniu nie prześliznęło się lekceważąco lub pobłażliwie. Piérwszy przybywając do biura i ostatni je opuszczając, karcił on tych, którzy w czasie, albo akuratném pełnieniu zajęć swych, folgować sobie chcieli, krótkiém, sarkastyczném słowem, albo pogróżką, któréj forma chłodna i ściśle grzeczna, zawierała w sobie treść nieubłaganie stanowczą. Mówiono téż o nim, że, pracując sam, jak wół, podwładnymi, swymi jak wołami, orać chce grunt swojéj karyery.
W téj-to porze, przyszedłszy do bezpośredniego zetknięcia się z niższymi urzędnikami, po raz piérwszy spotkał się on z blizka i z Ławiczem. Wyznaczał i wskazywał, a potém przeglądał jego zajęcia. Z razu patrzał on na dawnego kolegę swego i przemawiał do niego tak, jak gdyby go nigdy był nie znał, jak gdyby widział w nim tylko jedno z kółek maszyny, któréj on sam większém znacznie był kołem. Raz jednak, gdy, stojąc u okna, uważnie przeczytywał długą jakąś kopią, wzrok jego z za sinego arkusza spłynął na twarz stojącego przed nim kancelisty. Ławicz stał