Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

z powodu okaleczonych nóg, zakołysał się pod nim gwałtownie, zaczął:
— Nie spodziewałem się, abyś pan kiedykolwiek był łaskaw...
— Abym kiedykolwiek odwiedził cię — dokończył gość. — Rzeczywiście, ja sam nie myślałem o tém nigdy. Mam tyle zajęć, obowiązków i z położenia mego wypływających stosunków!... Dziś jednak... ale to cała historya, którą opowiedziéć ci muszę, dlatego choćby, abyś mię za waryata nie wziął...
W niedbałéj i znużonéj nieco postawie, ramię o poręczę krzesła wspierając, przesunął po czole cienką, śnieżnéj białości chustkę, od któréj zaleciał delikatny zapach perfum.
— Wracam, jak z ubrania mego domyślić się możesz, z tańcującego wieczoru... czy lubisz tańczyć?
— Nie wiem — uśmiechnął się Ławicz.
— Jakto, nie wiész?
— Bo ostatni raz w życiu tańczyłem, mając lat czternaście.
— A! nie tańczysz więc teraz nigdy! Winszuję ci tego serdecznie. Co do mnie, tańczenie na wieczorach Mikołaja Hilaryonowicza należy do służbowych obowiązków moich. Cóż chcesz? młody jestem, a młodzieży bywa tam niewiele...
— Jakto!... — mimowoli jakby zawołał Ławicz i wnet urwał.