— Co? — podnosząc twarz, zapytał Dębski — co powiedziéć chciałeś?
— Nie... tak jakoś... zdawało mi się... że pan jesteś poróżniony z prezesem...
Dębski zaśmiał się. Był to śmiech niezupełnie wesoły.
— No! — zaczął — cóż? ta scena, którą mi onegdaj w izbie wyprawił? E, mój drogi! odpokutował on za nią tak ciężko, że chować względem niego urazę było-by brakiem wspaniałomyślności. Trzeba ci wiedziéć, że mam szczęście posiadać szczególne względy żony i córek prezesa; młody zaś i wesoły pomocnik prokuratora, wiedząc o tém, a chcąc prezesowi wypłatać figla, opowiedział paniom całą tę scenę. No! miał się biedak z pyszna! Wsiadły na niego baby i dopóty tarły mu czuprynę, aż przyszedł do mnie i powiedział: „Maryanie Feliksowiczu, niech będzie zgoda pomiędzy nami. Uniosłem się, przepraszam i proszę na tańcujący wieczorek!” Cóż? dąsać się dłużéj było-by rzeczą całkiem... nieużyteczną... prezes zresztą jest człowiekiem bardzo dobrym i czasem tylko, kiedy mu jego baby porządnie nadokuczają, przestaje być sobą...
Ławicz, słuchając opowiadania tego, mimowolnie uśmiechnął się. Dziwił się może wszechwiedzy Pawła Rębki, a może i czemuś innemu jeszcze... Dębski, w którego oczach przebiegały od chwil do chwili ironiczne błyski, mówił daléj.
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.