Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale nie powiedziałem ci jeszcze, jakim sposobem i dlaczego jestem tutaj. Wracałem więc z tańcującego wieczoru, z którego zresztą wymknąłem się wcześniéj, niż może wypadało... Jakoś nie tańczyło mi się dziś i nie weseliło, jak należy; w domu zresztą mam dużo roboty, a przetańczywszy połowę nocy, przez drugą jéj połowę ślęczyć nad aktami nie bardzo przyjemnie. Przyznaję się ze wstydem, że uczułem coś nakształt złości, czy może... smutku. Uczucie to tém nieprzyjemniejsze, że jest głupiém i do niczego nieprowadzącém. Jednak byłem pod jego wpływem i, rozgniewany na ziemię, chciałem może spojrzéć na gwiazdy... sam nie wiem, to pewna, że, podniósłszy oczy, zobaczyłem twoje okno, świecące nad dachem téj kamienicy... Tak wysoko!... Rębko mówił mi, że ty tu mieszkasz. Światełko twego okna, mój drogi, pośród ciemnéj zupełnie przestrzeni wygląda, jak gwiazda ciszy i rezygnacyi... Cóś mię ku niemu... silnie...
Bledszy nieco, niż zwykle, czoło na dłoni wspierając, ciekawém i uważném spojrzeniem rozejrzał się po izdebce.
— Czy dawno tu mieszkasz?
— Od trzech lat i kilku miesięcy, to jest od czasu, kiedym, dzięki panu, otrzymał stałe zajęcie.
— Czy nie możesz miéć wygodniejszego trochę mieszkania?
Ławicz z widoczném zdziwieniem odpowiedział: