— Prawda! wszakże tu pełno francuzkich i niemieckich... zkądże umiész?...
— Początki miałem z domu i szkoły, ale słabe. Douczyłem się sam...
— Brałeś lekcye?
— O, nie! Zkądże-by mi...
— Więc jakże?
— Tak, sam... z gramatyki i z dykcyonarzami...
— Po łacinie, jak widzę, czytujesz... nie myślę, abyś ze szkół wyniósł taką biegłość...
— Nie, ale miałem początki. Douczyłem się sam.
— Ho, ho! co za tytuły, jakie imiona autorów! i sumiennie, widzę, studyujesz... notat i wyciągów więcéj niż u niejednego sławnego autora...
Umilkł i wpatrzył się w młodego kancelistę, długo, głęboko.
— Jakże więc... czy pozwolisz mi zapalić cygaro? bo widzę, że będę tu siedział dłużéj, niż myślałem?... jakże więc, zajmując się rzeczami takiemi, jesteś zdolny przez trzy czwarte czasu swego bezmyślnie kopiować nasze kancelaryjne akta?
— Muszę — odparł Ławicz — mam matkę i sam żyć potrzebuję. Ale tamto co innego, a to co innego...
— Cóż to, a co tamto?
— Tamto — potrzeba i obowiązek, to — szczęście!
— Boże miłosierny! Że téż w tym zmroku ludzkim rysują się jeszcze takie świetliste linie...
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.