Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

W błękitnych oczach Ławicza, wpatrzonych w gościa, odmalował się smutek. Dębski uśmiechnął się i rzekł:
— Widzę, że zmartwiłem cię. Odwołuję słowa moje. Życie nie okazało się istotnie zbyt dla ciebie łaskawém. Jeżeli więc to grzebanie się w książkach bawi cię — baw się!!...
— Ależ ja wcale za zabawę tego nie uważam — zawołał Ławicz.
— A ja nie widzę, czém-by to inném być mogło, — z niezwykłém sobie ożywioniem odparł Dębski.
Widać było, że w człowieku tym, który z nieubłaganą metodą i wytrwałością do celów swoich dążył, wszystko, co wydawało mu się nielogiczném lub niepraktyczném, budziło niecierpliwą pogardę...
— Co do mnie — zaczął — nie rozumiem życia inaczéj, jak z celem jasno określonym i z wiodącemi do niego praktycznemi drogami. Wiem dobrze, że dawniéj jeszcze, kiedyśmy wszyscy mniéj więcéj dziećmi byli, uważaliście mię za człowieka, pełnego ambicyi, wyrachowanego i zimnego. Dziś także wszyscy, nie wyłączając wołów, osłów i uczonych piesków, których świat ten jest pełnym, zadają mi w oczy, albo za oczy, zarzut ambicyi i rachuby. I wyobrażają sobie naprawdę, że to jest zarzut. A ja się tego wcale nie zapieram. Ja się tém szczycę. To prawda, jestem ambitnym, ale ambicya moja szaleństwem żadném nie jest. Nie marzę wcale o niepo-