Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

ty masz niezmiernie mało do zdobycia, a ja do ofiarowania ci...
— Wiem o tém i, wdzięczny panu za dzisiejszą pozycyą moję, niczego więcéj nie żądam. Prośba moja ma cel daleko, daleko ważniejszy, niż awans biurowy...
— Ciekawym! proszę cię, mów...
Lecz Ławiczowi mówić o przedmiocie téj prośby łatwo nie było. Zmieszany, zarumieniony, ze spuszczonemi oczyma, szepnął:
— Widzi pan, nie jestem zupełnie niepraktycznym... owszem, marzyłem... marzę, o zrobieniu użytku jakiegoś ze studyów moich... piszę...
— A! — zawołał Dębski i niedowierzającém, ironiczném nieco spojrzeniem, ogarnął gruby zeszyt, rozłożony pod światłem lampy. Ławicz, położył dłoń na tym zeszycie i śmieléj trochę, choć zawsze oczu nie podnosząc, mówił:
— Żyję zupełnie samotnie. Od wyjazdu do stolicy Derszlaka, nigdy z nikim, o niczém podobném nie mówię, a sobie nie ufam i nie wiem, czy to ma jakąkolwiek wartość, czy żadnéj nie ma. Czasem, zdaje mi się, że ma, a czasem, że nie ma. Bywają dnie, w których myślę, że będzie to książka piękna, poważna; w innych dniach łaję siebie za zarozumiałość swą i ręce mi opadają. Nie wyobrazi pan sobie, jak niepewność taka okropnie męczy! A tu nikogo,