Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

nikogo, kto-by choć zrozumiéć mógł, nie już ocenić...
Głos mu drżał, twarz oblała się wyrazem głębokiego smutku. Widocznie dotykał on teraz jedynéj strony życia swego, która była mu bardzo bolesną.
— Cóż więc? — z uśmiechem zapytał Dębski — chcesz może abym był sędzią twoim?
— Tak; pan jeden ze wszystkich ludzi, których znam, możesz... Myślałem o tém zawsze, ale nie śmiałem. Dziś ośmieliłeś mię pan dobrocią swoją...
— Jaka to dobroć, mój drogi? Nie używajmy nigdy górnych wyrazów! Dobrze; jak skończysz to... dzieło twoje... Przynieś mi je... do mieszkania mego naturalnie. Przeczytam i zdanie swoje otwarcie powiem...
Po chwili, pięknego i świetnego człowieka w balowym stroju nie było już w izdebce i panowała w niéj zwykła cisza nocna, przerywana ostrém i przeciągłém gwizdaniem stróżów miejskich, dochodzącém z czarnego jak czeluść zaułka. Na stole, pomiędzy mnóztwem papierów i książek, paliła się lampa, któréj odblask rysował na suficie blade i drżące widmo miesiąca; po ścianach ciemniały nieruchome i kalekie cienie odzieży, zwisającéj u haków wieszadeł; pośrodku izdebki stało krzesło z poręczą i wklęsłym materacem, na którym przed chwilą siedział Dębski; w kącie szczury łopotały parą starego obuwia.
Przy stole Ławicz stał długo, zamyślony i z razu smutny. Być może, iż w uszach jego brzmiały jeszcze