Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zygmunt! jak się masz?
Był to Zegrzda, którego Ławicz spotykał dość często, w okolicach cukierni, winiarni i namiotów z sodową wodą. Witali się zawsze serdecznie i z radością, lecz po kilku minutach stygli i milkli. Czuli obaj, że nic ich z sobą nie wiąże, nie mieli sobie nic do powiedzenia. Zegrzda od dość dawna był już oficerem i pysznił się tém. Ławicz, więcéj niż kiedy, podzielał zdanie Musoniusza. Rozchodzili się, nie pragnąc i nie wyzywając nowego spotkania, a gdy traf je sprowadził, Zegrzda rzucał się zawsze ku dawnemu koledze z serdeczném uradowaniem i prędko bardzo opuszczał go obojętnie, albo i z lekceważącym uśmiechem na ustach, ocienionych pięknym, czarnym wąsem. Ze swéj strony Ławicz, oglądając się za nim, trząsł czasem głową na znak przyjaznego politowania. Dnia pewnego spotkał on Zegrzdę, nie jak zwykle bywało, samotnie lub w gronie wesołych kolegów idącego przez ulicę, ale z kobietą, która wspierała się na jego ramieniu. Ławiczowi kobieta ta nie wydała się piękną. Wysoka i kształtna, lecz z rubasznemi ruchami, rysy miała grube, pospolite, a upięknione tylko świetną świeżością cery i energicznym wyrazem ognistych oczu. Była zresztą starszą od młodego oficera. Mogła miéć lat trzydzieści. W towarzystwie tém Zegrzda przechadzał się po mieście dość często i długo, aż zniknął, i przez kilka miesięcy Ławicz nie widział go już wcale. Gdy spotkali się znowu, mło-