dy oficer opowiedział mu, że miał pojedynek, był ciężko ranionym i długo chorował.
— Widziałeś ją? — szepnął — to żona majora? biłem się o nią!
Mówił to bez przechwałki, jako rzecz całkiem prostą i wogóle wydawał się znacznie mniéj wesołym, niż dawniéj.
W Atlantydzie Ławicza pojedynki nie istniały; to téż z westchnieniem rzekł:
— Mój drogi! pojedynek jest barbarzyństwem, które w oczach...
— Mój kochany — przerwał Zegrzda — każdy z łachmanów w koszu téj tandeciarki, która tam stoi więcéj może wart ode mnie! Ale odwagi przynajmniéj nikt mi zaprzeczyć nie może!
W głosie zadrżał mu żal, oko błysnęło dumnie. Ławicz popatrzył na towarzysza i, z przyzwyczajenia do rozmawiania z samym sobą, do siebie, nie do niego, wymówił:
— „Dobre ziarno, na zły grunt rzuczone, puste, kłosy rodzi.“
— Czy i to także powiedział Musonius? — zaśmiał się Zegrzda.
— Nie, Attius w Synefebach — spokojnie odparł Ławicz.
— Niech go dyabli wezmą! Ty bo, Zygmuś, z tymi filozofami swymi bzika masz! Łatwo to pięknie mówić i pisać, ale pięknie żyć... oho!
Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.