Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

wo zaciśniętemi dłońmi. Potém jedna nowa myśl jakaś, jedna godzina ukojenia w zupełnéj ciszy, lub jeden promień słońca, spadły na ścianę izdebki i migocący po niéj rubinową smugą, wyrywały go z odrętwienia a napełniały zdwojoną energią i nadzieją. Rzucał się znowu do pracy i z wytrwałością mnicha a zapamiętałością człowieka, który, prócz niéj, nic nie posiadał na ziemi, pisał, kreślił, przerabiał, uczył się i douczał. Bywały wtedy chwile, w których uczuwał się tak silnym, że myślał, iż mógłby górę pochwycić w ramiona i przenieść ją na drugi koniec świata; w których, zmęczony aż do wyczerpania sił, padając na ubogą swą pościel, zamykał do snu oczy z westchnieniem głębokiéj rozkoszy.
Trwało tak długo. Gruby zeszyt całkiem już był zapisanym, a jednak leżał jeszcze na stoliku Ławicza, Nie śmiał oddać go człowiekowi, który, jeden z pomiędzy wszystkich znanych mu ludzi, mógłby mu być światłem i pomocą. Mógłby, gdyby chciał. Czy zaś chciał albo nie chciał, niktby na pewno określić tego nie mógł. Zamyślone zresztą zawsze i surowe czoło sekretarza Izby stawało się teraz chmurném, kryształowe źrenice jego miewały czasem posępne błyski. Czas upływał, a w położeniu jego nie zachodziła zmiana żadna. W sali posiedzeń sądowych, ludzie, zasiadający krzesła z wysokiemi poręczami, zmieniali się dość często. Ci, którzy znikali, szli kędyś wyżéj; następcy ich wstępowali tu ze szczebli niższych. Lecz