Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Zygmunt Ławicz i jego koledzy.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

Sąd swój udowodniał potém długo. Ożywił się i prawie zapalił. Widać było, że rzeczy i sprawy umysłowe silnie obchodzić go mogły. Wyjął z szafy kilka książek, przerzucał je i przeczytywał niektóre ich ustępy, przerzucał téż rękopis, wskazując znajdujące się w nim braki i błędy. Skończywszy, wpatrzył się w Ławicza bystro, ciekawie i krótko zapytał.
— Cóż?
Długich dowodzeń Dębskiego Ławicz słuchał chciwie, z wlepionemi w twarz jego oczyma, rumieniąc się i blednąc na przemian. Teraz siedział w nieruchoméj postawie, bardzo blady, z dłońmi splecionemi na kolanach i spuszczonemi powiekami. Na zapytanie Dębskiego, podniósł wzrok, uśmiech cierpiący lecz łagodny przewinął się mu po ustach.
— Cóż? — odpowiedział z cicha — trzeba jeszcze uczyć się daléj i wiele...
Dębski wstał, skrzyżował ramiona na piersi i przez chwilę stał w milczeniu, wpatrzony w ziemię; potém, niespodzianie, dwie białe, silne dłonie, spoczęły na wątłych ramionach Ławicza, dwie siwe źrenice, z których kryształowéj głębi patrzała teraz dumna lecz głęboka żałość, wpatrzyły się w twarz jego.
— O! niedola nasza...
Chciał widocznie mówić daléj, lecz jakby zawstydził się rozpoczętéj skargi, jakby zląkł się uczutego w sobie „rekina sentymentów”, wyprostował się, ze